Böhme twierdził, że dominująca dziś estetyka mieszczańska „nie jest -pomimo swej nazwy -ani teorią postrzegania zmysłowego, ani teorią emocjonalnego poruszenia. Powstała ona jako krytyka smaku i zajmuje się nie tyle doświadczeniem piękna co jego oceną. Sąd zakłada wykształcenie, a to oznacza zajęcie tej zdystansowanej postawy, która umożliwia odczucie „bezinteresownej przyjemności.”1
Ten dystans Böhme stara się skrócić za pomocą poszukiwania nowej estetyki i ekologicznej filozofii. Podkreśla więc istnienie miasta „w obrębie przyrody”, a w dalszej kolejności miasta jako przyrody, tzn. sposobu „w jakim człowiek żyje z przyrodą i w przyrodzie.” Co najważniejsze człowiek jest częścią przyrody a więc tej poza miastem jak i tej w mieście; parków, samosiejek na dachach pustostanów czy tej ukrytej tuż pod brukiem. Człowiek jest częścią przyrody a więc i swego tworu- miasta. Przyroda (i miasto) „rozumiana jest jako nieograniczone ciało człowieka, które jako takie zawsze bezpośrednio wpływa na jego stan”. Równocześnie nie istnieją już (jak twierdzi Böhme) dzikie obszary Ziemi o nieskalanym środowisku (kto miałyby go kalać?), jest to mit, który jako taki jest ponętny, ale na którym nie warto opierać poważnych projektów.
Projekt miasta i przyrody oprzeć można więc tylko na partnerstwie a nie mitycznych powrotach, czy ucieczce z miasta.
Wpływ człowieka na przyrodę jest potężny, wpływ człowieka na miasto jest bezdyskusyjny, tym bardziej bolesny ( bo chyba ani większy ani mniejszy) staje się dystans między mieszkańcem a miastem. Między mieszkańcem a jego miejskim środowiskiem. Dystans wykształconego mieszczanina, który jak w próbówce separuje piękno i „klimat” miasta od jego lokatorów, praw własności, miejskiej polityki, przemysłu turystycznego i kultury graffiti by następnie ocenić je jako piękne, kiczowate, brudne czy posiadające ten nieuchwytny charakter, który lubi nazywać genius loci. Ikony, stararchitekci, „efekt Bilbao”, przestrzenie turystyczne i synagogi na krakowskim Kazimierzu to wciąż ten sam schemat myślowy-odbieranie miasta jako widoczku. Schemat czytania nowych placów i domów w kategoriach gustu, kompozycji czy nowoczesności zapominając o gentryfikacji czy bezrobociu.
W kontekście pojmowania miasta jako kadru kartki pocztowej ciekawym jest rodzący się w Polsce ruch ochrony architektury modernistycznej, zwłaszcza tej powojennej, ponieważ ta przedwojenna często broni się sama (także dzięki dziwacznej miłości sporej części Polaków do IIRP). W Krakowie, po społecznych protestach wpisano ostatnio na listę gminnej ewidencji zabytków mozaikę znajdującą się na szczytowej ścianie Biprostalu. Ja także uważam, że dobrze się stało, że mozaika zostanie uratowana i ja także uważam, że właściciel wykazał się co najmniej ignorancją jeśli nie głupotą nie potrafiąc przekuć na swoją korzyść tak znaczącej i rozpoznawalnej ikony jakim jest geometryczny ceramiczny wzór. Przy okazji medialnej burzy pojawiły się dwa ciekawe elementy.
Pierwszy to „walka” wykształconych mieszczan przeciwko barbarzyńcom- deweloperom, bez skrupułów moralnych i estetycznych. To, że obie strony konfliktu nie stoją na odmiennych pozycjach systemowych czy ideologicznych nie przesadza im pozornie „walczyć” a jak to jest zbawienne dla samoregulacji systemu i jak niczego nie zmienia pisałem tutaj.
Drugi element to zaznaczenie potrzeby ochrony dziedzictwa powojennej architektury modernistycznej. Pojawił się między innymi artykuł o strategiach konserwacji obiektów modernistycznych zawierając przy okazji tezę aby szczególnie ważne obiekty mogły by być wpisane już przed 30 rokiem życia. Rok życia to ciekawe słowo ponieważ w związku z tak wczesną ochroną budynków powinno zadać się pytanie czy budynki są rzeźbami w muzeum, czy też nie. Ochrona konserwatorska tak młodych obiektów jest bardzo problematyczna zwłaszcza z punktu widzenia „życia” budynku, jego po-realizacyjnego rozwoju, odbiegających od planu ulepszeń, rozbudów, przebudów, dostosowania do współczesnych potrzeb. Wreszcie wartości, które wraz z nakładaniem się rożnych potrzeb stylistyk i gustów użytkowników może uzyskać budynek. Wszytko to naturalnie jest mało istotne w kontekście tego, że budynek musi być użyteczny. Pojawia się więc dystans między wykształconym widzem doceniającym czystość i piękon konstrukcji modernistycznej a codziennym użytkowaniem niedogrzanego albo przeskalowanego budynku.
Najlepiej by było by mozaika była ozdobą przyjaznego i ciepłego biurowca, by odnowić i dbać o dworzec w Katowicach. Najlepiej by było by dbano o niego przez te 30 lat bo to dobro wspólne a wyburzanie budynku, który ma szczelny dach i ściany jest zawsze problematyczne. Ale zachowanie go, ze względu na kielichy konstrukcji nie jest najważniejsze. Najważniejsze by ludzie którzy korzystają z budynku czuli się w nim dobrze być może dzięki modernizacji budynku a być może za cenę przebudowy (choć wątpliwe czy dobrym rozwiązaniem jest pożarcie go przez market).
Miasto powinno być czasem niejasne, czasem bez gustu i sensu, czasem powinno być piękne i harmonijne i to wszystko w niedalekiej odległości. Nie będzie takie póki mieszkańcy nie odzyskają nad nim władzy. Politycznej i estetycznej. Nie będzie takie póki osoby z zewnątrz jak kochający piękno mieszczanin z dystansu projektować będą fasady, domy, osiedla. Miasto powinno być do pewnego stopnia bez sensu, stworzone z idei ale i detali, tak dziwnych jak my sami.
Miasto jest częścią przyrody i ważne by uznać ją, a więc i miasto w sobie.
_________________________________________________________________________________
1 Gernot Böhme, Filozofia i estetyka przyrody, Oficyna Naukowa, Warszawa 2002
Naturalnie miejskie ruch ochrony dziedzictwa modernistycznego nie są ekstremalnym (a często pożytecznym, przy nie zachwianiu proporcji) przykładem odebrania podmiotowości mieszkańcom czy użytkownikom budynków. Najboleśniejszy jest chyba wspominany proces przyzwolenia na gentryfikację w imię upiększania miasta.